Główna Poczekalnia Dodaj Moje screeny Najlepsze screeny dnia Prywatne wiadomości Zjedź najsamkurwadół Powrót do góry Forum Demotywatorów



Poprzedni temat «» Następny temat
Sprawa połaniecka
Autor Wiadomość
bartek82r 
Założyciel Forum


Dołączył: 18 Wrz 2013
Posty: 6906

Medale: 2 (Więcej...)

Wysłany: 2015-09-02, 15:10   Sprawa połaniecka

Ciekaw jestem co myślicie na temat tzw. "sprawy połanieckiej"?

Jeśli ktoś nie jest w temacie:
Cytat:
"... z takimi, co dzieci wybili w pasterkę, to nie zabawa"



Wacek Kalita mógł powiedzieć, że jest szczęśliwym człowiekiem; Zaraz po wojsku trafiła mu się uczciwa i gospodarna żona, a i z teściami znalazł wspólny język, wybudowali razem dom w Zrębinach. Ziemi nie było za wiele, ale dorabiał na państwowej posadzie jako cieśla i starczało na wszystko. Najbardziej cieszyły go dzieci. Młodszy Miecio był jeszcze w podstawówce, a już wszyscy uważali, że jest bardzo pojętny i na ten przykład wymieniali jego niespotykaną bystrość z geografii i religii. Na oficera chciał się kształcić. Nawet dziadek Jan Rój twierdził, że ma to po nim i jest nawet mądrzejszy od ojca.

Córka Krystyna była sporo starsza, latem 1976 r. wyszła za mąż. W opinii miejscowych była przedobra, stateczna, nie przeszła obok, żeby nie powiedzieć innym "dzień dobry". Miała przecudne loki. Jako pierwsza w Zrębinach nosiła kożuch za 16 tysięcy i była przy tym kształcona po linii gastronomicznej. Wypiekała najlepsze ciasto na wsi. Nie dziwili się tedy ludziska, że dostał jej się fajny mąż, postawny był, wysoki, a i technikum akurat kończył. Wyglądali razem - jak mówiła babka - jak "sosna ze świerkiem". Od wesela zamieszkał w Zrębinach z żoną i od razu zakazał jej jakiejkolwiek pracy, "bo po to cię brałem, żeby starczyło dla nas z mojej pracy". Babcia, choć już stara była, rozumiała go dobrze, bo "tyle na tym świecie zepsucia, między starymi a młodymi jeno kawy po biurach spijają i na siebie gorszycielsko patrzają". Nie dziw było babci, że Stasio chciał mieć Krychnę w domu jeno dla siebie, bo choć jej wierzył, wolał na ten kwiat spoglądać sam. Sam był w porządku, stronił od wszelkich uciech, a kiedy raz przytrafiło mu się wypić cztery kieliszki, to zaraz wrócił do żony, podniósł ręce do góry, powiedział "poddaję się" i poszedł spać. Czuły był przy tym i ludzki, nie zjadł nic, by nie spytać: "a dziadunio jadł, a babunia jadła."

Starzy Kalitowie, jak tylko poznali się na Staszku, nie byli przeciwni żeniaczce i nie żałowali na weselisko. Zaprosili 180 osób, goście bawili się w pokojach, w kuchni i pod namiotem, który Wacek ustawił na podwórku. Jedzenia naszykowali w bród, ubili dwa prosiaki, jałówkę, sporo kur, gęsi i kaczek. Do wędlin i mięsa najęli Bolka Zalińskiego z Kłodawy, on też rządził wódką pana młodego. Kiełbasy trzymał w stodole na dwóch żerdziach, napełniał sam półmiski i roznosił. Kucharzeniem zajęła się Helcia Adaś. Była to nie byle jaka persona, siostra samego Jaśka Sojdy, pierwszego człowieka we wsi. Już od czwartku krzątała się przy gotowaniu, robiła bigos, ciasta, przyprawiała zupy, piekła mięso. W dniu ślubu podawała to wszystko do stołu. Najważniejszym gościem był oczywiście Jan Sojda, spokrewniony z Wackiem Kalitą. Tego wieczoru był jakiś nieswój, markotny do tego, ludzie to przyuważyli i mówili: "co nasz Jasio jeno siedzi i nic nie mówi i humor zagubił". Spostrzegła to też matka panny młodej - Zdzisława Kalita (żona Wacka) i jak nie zacznie mu podawać napoje, podsuwać zakąski i ciepłego rosołu nalewać, ale on, nie wiedzieć dlaczego, wiecznie taki samiutki. Pan Jasio miał jedyny ciągnik na wsi, a i umiał pole geodezyjnie wymierzyć, pomagał przy cieleniu się bydła - to i wymagał sprzyjania. Kalicina dobrze to pojmowała, choć obowiązków tej nocy miała niemało. Do tego Miecio doniósł, że pan Bolek - ten co rządził wódką i mięsem - przyłapał kucharkę Helcię Adasiową jak podkradała wędliny i inne wyroby. Zrobiło się nieprzyjemnie i siostra Sojdy około północy opuściła wesele. Dla Adasiowej nie była to chyba jednak wielka kompromitacja, bo zaraz po weselu oświadczyła Kalitowej, że weźmie to, co z jedzenia zostało, budują dom, to i ciężko nadążyć z podawaniem posiłków. Pani Zdzisia "wstydziła się naprzeciwiać", boć to krew Sojdowa, i uległa we wszystkim. Helcia widać nie miała skrupułów, bo "słuchajcie - mówi - zabiorę też dwa dzbanki, a wy powiecie w wypożyczalni, że one się stłukły i zapłacicie za nie". Kiedy Zdzisia już nie wytrzymała i chciała coś wreszcie powiedzieć, usłyszała od niej: "nie dasz, to nasze stosunki już się popsują na zawsze". Pani Kalitowa wiedziała, że musi się zgodzić też na to, ale jak tu - myśli - przekonać o tym dziecko. "Krychna, słuchaj córuniu, one tacy są, że cała rodzina od nas się odwróci, jak nie dasz im czego ony chcą" i dały. Krótko po tym Kalitowa spotkała Adasiową na rynku w Połańcu i nasłuchała się wymówek, że przez nią ludzie gadają, że kradła na weselu. Helcia tłumaczyła, że prawdziwie to wszystko wzięła, bo przecież jej brat podarował 500 zł jako ślubny prezent dla Krysi i miała prawo wszystkiego nabrać. Innego zdania była Kalitowa: "jeśli o to chodzi, to moja córka nie prosiła się o prezenty i może zwrócić te 500 zł". Tak od słowa do słowa i... od tego dnia nikt z rodziny Sojdów i Adasiów nie odzywał się do Kalitów i ich teściów Rojów.

Wacek był też dumny z teścia - Jana Roja. Był to pierwszy pepeerowiec na terenie Połańca. Nieraz w długie zimowe wieczory dorzucali drzewa do pieca i rozprawiali z dziadkiem o przeszłości. Wiele z tego udało się Wackowi zapamiętać... Było to jeszcze w 1948 r.

Do mieszkania Roja przyszło trzech milicjantów. W ręku mieli decyzję sądu dotyczącą Jana Sojdy, który nie stawiał się do odbycia kary 8 miesięcy więzienia wymierzonej mu za gwałt. W tym czasie była na wsi zabawa i dziadek dobrze wiedział, gdzie szukać Jasia. Poszedł tam z milicjantami, którzy publicznie wobec wszystkich odczytali wyrok. Zrobił się szum i młodzi w popłochu zaczęli uciekać w pole. Dziadek Rój strzelił wtedy w powietrze. Dziś wie, że zrobił tak na postrach bandytom, którzy mogli odbić Sojdę. Milicjanci zaprowadzili Jasia do mieszkania dziadka. Jego dom był jak urząd, dziadek przecież był ormowcem i sekretarzem partii. Tutaj znów odczytano wyrok, po czym jeden z gospodarzy odwiózł Sojdę i milicjantów aż do Niekrasowa.

Dziadek może zapomniałby o tym wydarzeniu, gdyby nie śmierć jego syna Mariana, który zginął w trzy lata później. Jan Sojda był już wówczas na wolności. Marian przygnał krowy do zagrody i, jak to młody, z ciekawości pobiegł do obejścia Sojdy, gdzie przygotowywano się do publicznej zabawy. Za nim poleciał jego ulubiony pies. Na podwórku było już sporo osób. Różnie ludziska opowiadali o tym, co się tam działo potem, ale dziadek ma na to swój pogląd. Upiera się, że Jan Sojda, gdy zobaczył Marysia z psem, wziął z rąk Bronka Cambera karabin, naładował go i oddał właścicielowi, a ten strzelił do psa. Jakby nie było, trafił przy tym chłopca. Synek i pies nie żyli. Bronek posiedział za to w więzieniu, a gdy tylko wyszedł... zginął tragicznie w wypadku.

Dziadek opowiadał także, że przez wiele lat był wybierany do rady narodowej. Kiedyś Jan Sojda miał powiedzieć: "wybieracie ciągle tego Roja, jakby nikogo innego we wsi nie było, ja tam się Roja nie boja" i dziadka słowa te wtedy mocno dziwiły, bo przecież nie chciał Jasia nigdy zabić, to i czego miał się on obawiać. Co innego, że przy okazji dziadek osłabiał w ten sposób we wsi pozycję Jasia - jako nieformalnego przywódcy.

Zdarzenia te nie przeszkodziły w dalszym utrzymywaniu stosunków przez rodziny Rojów i Sojdów, bo gdyby było inaczej, dziadek nie zaprosiłby przecież Sojdów na wesele wnuczki, a że ludzie gadali co innego, to "niech sobie godali, przecież po to są ludźmi, żeby godali". Gdyby dziadek miał się tym przejmować, to nie pracowałby społecznie jako kontroler społecznych komisji przy skupie żywca i zboża. Bywało, że Wacek miał nawet o to pretensje: "po co tato tam stoisz, ludziom do potrzebnej wagi prosiaka czy cielaka brakuje małowiela, a przez was nikt nie dopisze i ludzie o to są złe." Wacek pamięta też, że na pochodach kumple mówili mu: "zobacz, jak twój teściu niesie sztandar, ty mu jeno powiedz, niech się nie wynosi przed wszystkich." Dziadkowi tego nie śmiał powtarzać, tylko tamtym jeszcze odpyskował: "idź i ty czemuś taki mądry, ale tobie nie dadzą chorągwi na pochód."

Dzień wigilii 1976 r. u Kalitów nie zapowiadał się pogodnie. W tę noc, gdy ludzie łamią się opłatkiem, składają sobie życzenia i nawet zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, Wacek był poza domem. Rozeszło się o wódkę, której ostatnio pił coraz więcej. Żona goniła go z tym, bo w życiu kieliszka do ust nie doniosła i przez to go nie rozumiała. Najbardziej przeżywały to dzieci, a Miecio był tak zapobiegliwy, że nawet wykradł od babci marynarkę i spodnie ojca, byle tylko tato wrócił do domu. Wigilię spędzali Kalifowie osobno. Krysia z mężem, Mieciem i matką z ukazaniem się pierwszej gwiazdki na niebie zapalili świeczki na choince, spożyli wieczerzę, trochę pośpiewali kolędy. Około dwudziestej pierwszej młodzi wyszli do Połańca, aby przed pasterką odwiedzić jeszcze rodziców Staszka. W domu została matka.

Pan Wacław wigilię spędzał u siostry pod Pacanowem. Było mu smutno i nieswojo, popłakał sobie w ukryciu na wspomnienie dzieci, które bez niego dzielą się opłatkiem, myślał o Mieciu, który rósł na jego następcę, i o Krysi, która już pięć miesięcy nosi pod sercem jego wnuczka. Nie cieszyło go nic, toteż gdy wybijała północ, już dobrze spał. Niespieszno mu było też wstawać, ale że siostra naszykowała śniadanie, herbatę zaparzyła, to i podniósł się ze swojego posłania. Dochodziła ósma, gdy siedzieli przy stole, a tu ktoś wali do drzwi. Wacek nie zwracał na to uwagi, a i siostra orzekła, że "pewnikiem to sąsiedzi z życzeniami", gdy tymczasem do izby weszli szwagier Wacka i jego brat Stanisław. Od razu spostrzegł, że jeden jakiś zapłakany i przelękniony, drugi blady, przerażony i ledwo co mogą z siebie wydobyć. Siadajta - zachęca siostra, a Stachu, widać się przemógł, i rzecze: "Wacek twoje wszystkie dzieci wybite." W Kalitę jakby piorun strzelił, odruchowo podniósł się ze stołka i zaraz klapnął na posadzkę.

Po paru godzinach był pod Zrębinem, gdzie po północy znaleziono zwłoki jego dzieci. Miecio ze Stachem mieli leżeć w rowie, rozgniecione przez autobus, a Krychna trochę obok, ponoć przejechana i rozebrana z bielizny. Na miejscu zwłok już nie było, jedynie wyżłobione ślady i krew na białym śniegu. Poznał, bo to była krew jego dzieci. Musiał jednak zobaczyć jak były pomordowane i pognał do kostnicy w Staszowie. Portier nie rozumiał jego ojcowskiej potrzeby i nie chciał go wpuścić. Dopiero na drugi dzień wymusił zgodę od dyrektora. Do prosektorium wszedł z bratem. W normalnych okolicznościach nie odważyłby się nigdy przekroczyć tego progu, ale teraz wszelką grozę przytłumiała jego tragedia. Dla niego dzieci były ciągle żywe - a może tylko śpią i je przebudzi. Teraz wreszcie miał je przed sobą. Córka okryta była prześcieradłem, tylko dziwnie jakoś trzymała rękę nad głową, jakby się zasłaniała przed kimś albo broniła, a miała co bronić, bo nosiła w sobie maleństwo, co się jeszcze nie narodziło. Dalej ciało Miecia, zmiażdżona twarz, a obok płaty mózgu. Dużo tego mózgu - pomyślał Wacek - w życiu nigdy nie widział niczyjego mózgu, a tu przyszło mu zobaczyć mózg własnego syna. Były też zwłoki zięcia. I co z tego, że kawał chłopa, kiedy nie uchronił ich i siebie przed zgubą. Dotykał ich włosów, rąk, mówił coś jeszcze do nich, co rozkleiło go całkiem, a gdy przyszły dreszcze, zdążył tylko ucałować swoich i wyszedł. To nie był już ten sam Kalita - silny, solidny chłop spod Połańca. Cóż z tego, że jeszcze miał siły sprawić im ładne trumny, a potem przewiózł ich Jelczem i pogrzeb wyprawił dostojny, kiedy nie zostało mu już nic, "chyba ino mogiła i nic więcej". Siostra radziła nawet: "weź swoje 3 ha, walizkę i wróć do nas, co ci po Zrębinie, kiej dzieci wybite, a ze Zdzisią już nic cię nie łączy". Mówili nawet, że "przecież Miecio do ciebie nie był podobny, co innego Krychna". Wackowi to się nie podobało: "przecież tyle Miecio mój, co Krysia i Stasio i czego robicie przeciwieństwo między moimi dziećmi". Odparł im więc stanowczo, że nie da się wyrwać z tego domu, który razem budowali i ze Zdzisią musi ten straszliwy los taszczyć do końca. Śmierć dzieci na nowo ich zjednała, a chwilowa uraza poszła w zapomnienie. Wszystko w nich zgasło i w tej ciemności byli sobie bardziej jeszcze potrzebni.

Na pogrzeb przyszli ludzie nawet z kilku sąsiednich wsi, sam Jan Sojda był w kondukcie. "Zostawcie - mówił - jestem z ich rodziny, wiem jak w kolejności nieść trumny". I niósł. Kalitowie stali nad trzema mogiłami znieruchomiali, obezwładnieni, bo ból był zbyt duży, aby płakać.

Dzieci już nie mają, tylko stratę straszliwą, a wszystkiego nie idzie zacząć od początku. Jedno co Kalicina zapamiętała to to, że przysięgała nad tymi grobami znaleźć bandytów i zaprowadzić ich na stryczek. Nie robili żadnej stypy, tyle co najbliżsi przyszli połagodzić ich ból. Nic nie szykowali. Ze świąt zostało różnych wypieków, które na przeczyniała jeszcze Krysia, nie wiedząc, że ludzie zjedzą to na jej pogrzebie. Goście jedli i chwalili, że tak ją w tych szkołach "wyuczyli nawypiekać różności". Wszyscy żałowali zmarłych, a babcia powtarzała, że "do kochania nie wybierałam Krychny ani Miecia czy Stasia na osobno, serca miałam dla każdego po równości". Płakał też dziadek Rój, bo jak to przykro, że "Stasio przyszedł do nas jako obcy, a odszedł tak bardzo jako swój".

Już następnego dnia po pogrzebie Kalicina była na posterunku milicji z zapytaniem, czy mają bandytę, i tak chodziła przez kilka dni, a kiedy komendant powiedział, że też chciałby wiedzieć, kto ręce maczał w krwi jej dzieci, zrozumiała, że musi szukać na własną rękę, i co tylko ustaliła, chybcikiem przekazywała władzy. Ktoś jej doniósł, że autobusem kierował mąż Helci - Adaś, a od kogoś innego usłyszała, że to Sojda pomordował jej dzieci. O pomoc prosiła też duchownych, była nawet u biskupa z prośbą, aby z ambony zawezwał tych, co widzieli zbrodnię, by mówili o niej prawdziwie. Uspokajano ją - jeśli nie na tym świecie, to na pewno na tamtym spotka zabójców zasłużona kara. Chodziła dniem i nocą po wsi, aby jakieś słówko od ludzi pochwycić, ale oni "jak zaklęte jakie, nic nie mówili, czy z dziećmi zrobiło się tak przez wypadek, czy jakieś bandziory dzieciom zaszkodziły".

Krewni doradzali Kalitom: "dojta spokój, dzieci wam i tak nikt już nie wróci, a jeszcze jakich żywych chłopów wpakujeta do więzienia". Babcia oburzała się, "czemu ten Wacek tak na Sojdę nastaje i na niego miarkuje, przecież dzieci mu nikt z groba nie podniesie, a on tylko wiecznie wśród żywych burzy i diabła drażni". Kiedy indziej zaś radziła: "wiesz co Wacek, Sojda wczoraj przyszedł i za flaszkę miodu pomógł naszej krowie się wycielić, on dobry, daleki krewny, on krowę wyratował, wy na niego nie gadajta, to nieładnie, dzieci nikt nie wróci, a twoja żona niech nie lata na posterunki". Doszło i do tego, że Kalitowie otrzymywali anonimy: "(...) nie znam, a piszę, bo ludzie o Was dużo, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, tak zrujnowała Was, cóż Wam pozostało? Te ładne wybudowane budynki i cóż z tego. Zrobiliście rozwód w rodzinie. Diabeł wszedł w Waszą rodzinę, nie pozostawił Wam nic. Jak twierdzą Wasze dzieci same podeszły pod pekaes, a teraz macie kwaskiem wyparzać mu oczy (...). Pan Bóg miłosierny. Dlatego i Wy nie bądźcie niemiłosierni. Bądźcie dobrzy (...)". Kalitowie nie bali się, upierali się przy swoim i nic nie mogło ich z tej drogi zepchnąć, tym bardziej że i milicja robiła swoje.

Jeszcze w dwa miesiące po nocy wigilijnej organy ścigania były pewne, że dzieci Kality i jego zięć zginęli w wypadku drogowym. Zaczęło się wszystko od doniesienia o wypadku drogowym i wszyscy szli tym tropem. Dał się na to nabrać nawet anatomopatolog. W czasie sekcji nie zauważył, że ofiary, oprócz śladów przejechania przez pojazd, miały też inne obrażenia, a Krysia w dodatku w chwili znalezienia miała opuszczoną dolną część ubrania, co przecież nie mogło być dziełem autobusu. Milicja nie wyciągnęła również wniosku z tego, że niedaleko od Krysi leżała jej torebka z urwanym paskiem. Przekonanie o zaistnieniu wypadku doprowadziło też do tego, że nie obejrzano dokładniej autobusu, pod którym leżały zwłoki Miecia i Staszka. Już po dziesięciu dniach od zdarzenia zakwalifikowano go do kasacji i ślad po nim zaginął. Dopiero zeznania świadków, głównie kilkunastoletniego Stasia, który widział Józefa Adasia w nocy przy zwłokach, zaczęły wyprowadzać sprawę na właściwe tory. Zarządzono nawet ekshumację. Nowy biegły znalazł szereg poważnych obrażeń wykluczających śmierć w wypadku komunikacyjnym, a i usytuowanie zwłok na miejscu zdarzenia nie wskazywało na to, aby doszło do potrącenia dzieci Kalitów przez autobus. Prokurator ze Staszowa tłumaczył te uchybienia tym, że nastawiono się na jedną wersję zdarzenia i to ona sprowadziła wszystkich na manowce, a Zrębiny nie wyglądały przecież na siedlisko sycylijskiej mafii i dlatego nawet nie podejrzewano, aby śmierć trzech osób mogła być wynikiem celowego działania.

W wyniku takich ustaleń śledztwo przejęły wojewódzkie organa ścigania z Tarnobrzegu. Pracownicy tych organów natrudzili się przy nim niemało, bo świadkowie ukrywali obraz tragedii z tamtej nocy. Wydzierano go więc siłą "z gardła i sumienia" mieszkańców wioski. Wiązała ich wszystkich przysięga, którą złożyli zaraz po zdarzeniu, że w razie przesłuchań będą mówić nieprawdę, powoływać się na osoby, których nie było podczas mordowania, "bo kiedy będą tak plątać i mieszać, to ani prokurator, ani sąd nie dojdą do jasności i rozprawa się nie odbędzie".

Po wielu miesiącach śledztwa ustalono najbardziej prawdopodobny przebieg zdarzenia i okoliczności śmierci dzieci Kalitów.

Jan Sojda od chwili, gdy Jan Rój przyczynił się do jego publicznego aresztowania podczas zabawy przed wielu laty, pałał żądzą zemsty. Pierwszą jej namiastką był udział w spowodowaniu śmierci kilkunastoletniego Mariana - syna Jana Roja. Czas może i zatarłby tę żądzę, gdyby nie wydarzenie na weselu Kalitów. Ujawnienie kradzieży żywności dokonanej przez Helenę Adaś rodzina Sojdów potraktowała jako wielką obrazę dla ich honoru. Odrodziła się dawna nienawiść. Dochodziła do tego złość na dziadka Roja z powodu przeszkadzania w objęciu przez Sojdę formalnego przewodnictwa wsi. Sojda dążył więc do "wybicia Kalitowych dzieci", bo w jego ocenie byłaby to najdotkliwsza zemsta na rodzinie Rojów. Okazję do spełnienia tego planu dostrzegł w Wigilię. Wiedział, że Wacław Kalita noc spędzi w Srodzkowie koło Pacanowa, a ludzie przybyli na pasterkę będą pijani. Postanowił więc, że jeśli tylko dzieci Kality będą w kościele, to je "wybije". Do realizacji tego planu niezbędny był samochód, ściągnął więc zięcia Jerzego Sochę, dysponującego Fiatem 125 p, na święta do swojego domu. Po wieczerzy Jerzy przewiózł do Połańca Jana Sojdę i Józefa Adasia z żonami, potem zawrócił i dowiózł swoją żonę i małżonków Kulpińskich. Spora część mieszkańców Zrębina dojechała do kościoła autobusami; jednym kierował Feliks Stefaniak, a drugim Maciej Wysocki. Autobusy te zaparkowali na ulicy Zrębińskiej w Połańcu, jeden za drugim, a przed nimi Jerzy Socha zaparkował swojego Fiata. W tych stronach od dawna panował zwyczaj zabierania na pasterkę wódki i spożywania jej w gronie znajomych przed kościołem. Tak więc Sojda, Socha i Adaś, zamiast do kościoła, weszli do jednego z autobusów i pili tam wódkę. Dołączali do nich inni, tak że z czasem prawie cały wóz zapełniony był ludźmi. Pili wszyscy, bez różnicy, młodzi i starzy. Niektórzy zaczęli nawet już drzemać.

Kalitowie dotarli do kościoła przed północą i zajęli miejsce po lewej stronie, nazywanej tutaj stroną męską. Gdy Sojda zorientował się, że są już w kościele, poprosił Zofię B., aby wywołała Krystynę, mówiąc jej, że w domu ojciec wywołał awanturę. Zofia była cioteczną siostrą Krystyny i nawet nie wiedząc, o co Sojdzie chodzi, nie chciała spełnić jego prośby. Ten jednak nalegał i w końcu młoda dziewczyna ustąpiła. Weszła do kościoła i po odszukaniu Krystyny przekazała jej informację od Sojdy. Krystyna wyszła, a w jakiś czas za nią jej mąż oraz brat i wszyscy ruszyli w kierunku wioski. Gdy uszli około 300 metrów, na ulicy Zrębińskiej zauważyli autobus i ucieszyli się, bo mógł on przyspieszyć ich powrót do domu, tym bardziej, że wiadomość wydawała się prawdopodobna i pomoc matce była na pewno konieczna. Weszli więc do autobusu, a Jan Sojda widać tylko na to czekał, bo zaczął wykrzykiwać, że Kality obrazili na weselu jego rodzinę, czego im nie daruje, dosyć jego wstydu i dlatego autobusem nie pojadą. Zdenerwowało to Krystynę, ale powiedziała tylko, że łaski nie potrzebują, i opuścili wóz. Szli pieszo w stronę domu oddalonego o trzy kilometry. Mietek szedł od strony jezdni, w środku Staszek, z prawej zaś, przy poboczu Krystyna. Było ciemno, wiatr zacinał od północy i zwiewał śnieg w zaspy. Z trudem pokonywali drogę w taką pogodę, choć czas ich naglił. Staszek przy tym hamował tempo, boć przecież Krychna była przy nadziei.

W tym czasie Sojda zaproponował wyjazd po wódkę do sołtysa we wsi Zrębin. Zgromadzeni w autobusie chętnie się na to zgodzili, byli już pijani i mieli dobry nastrój, nie baczyli więc dokąd jadą, byle zdobyć jeszcze trochę gorzałki. Tak Sojda tłumaczył ten wyjazd przed ludźmi, naprawdę zaś chodziło mu o to, aby podążyć w ślad za Kalitami. Weseli, rozbawieni ruszyli więc w stronę Zrębina. Pierwszy jechał Fiat kierowany przez Jerzego Sochę. Zanim ruszył, Sojda nakazał zięciowi, aby po dogonieniu Kalitów najechał na nich. Za Fiatem podążał autobus z pijanym towarzystwem, który prowadził Feliks Stefaniak; wśród ludzi byli Jan Sojda i Józef Adaś. Na końcu jechał pusty autobus, kierowany przez Macieja Wysockiego. Ten ostatni jeszcze trzeźwo myślał i nie widział potrzeby wyjazdu, ale Sojda powiedział mu, że ma porachunki z Kalitowymi dziećmi i dlatego "nawet go nie prosi, ale zmusza, aby jechał za nim swoim autobusem". Kalitowie zdążyli już przejść około kilometra, nim dogonił ich Fiat. Gdy Socha zauważył pieszych, bokiem samochodu potrącił 12-letniego Mietka, po czym zatrzymał się na poboczu. Za nim stanęły autobusy. Silne uderzenie złamało nogę chłopca i padł on na jezdnię. Wystraszyło to Krystynę i Stacha, ale po chwili nachylili się nad małym, aby mu pomóc. Nie zdążyli jeszcze nic zrobić, a już z autobusu wyskoczyli Sojda i Adaś. Dopadli do Stacha, oderwali go od chłopca i zaczęli okładać pięściami po całym ciele. Z autobusu zaczęli wychodzić ludzie. Opuszczenie jednak wozu przez wszystkich zostało udaremnione przez Sochę i Kulpińskiego. Tłumaczyli oni ludziom, że to nie ich sprawa, mają siedzieć spokojnie, bo może ich spotkać to samo.

Pokonanie Staszka nie przychodziło łatwo, więc Adaś wziął z autobusu ważący około 3 kg klucz do kół i kilkakrotnie uderzył nim Staszka w okolicę szyi i w głowę, czym dopiero zwalił go na ziemię. Stanisław żył jednak, bo nawet siedzący w zamkniętym autobusie ludzie słyszeli jego jęki. Krystyna struchlała, a gdy jej prośby "wujku, nie zabijaj mi męża" nie odnosiły skutku, pomyślała o swoim dziecku, które nosiła pod sercem, i zaczęła uciekać przez łąkę w stronę najbliższych zabudowań. Nie zdążyła przebiec nawet dwudziestu metrów, gdy ją dopadli. Sojda schwycił ją za gardło, Adaś walił kluczem od kół, a Henryk Witek przyświecał latarką, aby ciosy były celne. Krystyna walczyła o życie dwóch istot, toteż jej wołanie roznosiło się daleko. Wśród nocnej ciszy słychać było "wujku, nie zabijaj mnie, wujku zabrałeś mi męża i brata, zostaw chociaż mnie matce". Wkrótce i ono ucichło, bo Krysia straciła przytomność i pokonana legła na śniegu. Ludziska w autobusie przecierali oczy i zaszronione szyby, nie rozumiejąc, o co chodzi, a gdy ten i ów zdradzał chęć pomocy maltretowanej dziewczynie, Kulpiński ostudzał te zapędy grożąc, że może podzielić los tych ludzi. Tymczasem zbrodniarze przeciągnęli ciało nieszczęsnej bliżej autobusu. Nie dawała znaków życia i to im wystarczało. Inaczej ze Stanisławem - życie jeszcze się w nim tliło, słychać było pojękiwanie i widać było drobne ruchy ciała przywartego do ośnieżonej drogi. Sojda był tym zaniepokojony, przecież mąż Krystyny też nie miał prawa żyć. Dołożył więc mu kluczem do kół w głowę i to dopiero skróciło jego mękę.

Pozostał jeszcze Miecio, ciągle leżał biedny na szosie, skręcał się z bólu i wołał: "mamo, mamusiu, ratuj mnie." Jego błagalny, rozpaczliwy głos roznosił się jak echo dzwonu po okolicy, ale nie dotarł do żadnego sumienia, choć w trzech pojazdach stojących na poboczu niemało było kobiet i matek. Podziałał natomiast na zbrodniarzy, którzy czym prędzej przeciągnęli zbolałe ciało chłopca bliżej środka jezdni, ale bynajmniej nie po to, aby go ratować. Sojda polecił bowiem zięciowi Sosze odjechać Fiatem trochę do tyłu, a następnie ruszyć do przodu na wprost leżącego chłopca. Sam zaś stanął na środku jezdni i tak naprowadzał zięcia, aby ułatwić mu trafienie kołem samochodu w jego głowę. Mały ciągle jeszcze wzywał swoją matkę, ale po chwili znieruchomiał i zamilkł, bo głowa jego została zmiażdżona przez koło samochodu. Poza kierowcą w Fiacie siedziały w tym czasie żona Sochy oraz żona Kulpińskiego.

Niektórzy z obserwujących to zdarzenie chcieli uciec z miejsca zbrodni, ale czujne oko Sojdy wyłapało każdy ruch niezgodny z jego planem, toteż doganiał uciekinierów i groził, że jeśli jeszcze raz się to powtórzy, uczyni z nimi to samo.

Była to dopiero część planu Sojdy i akcja rozwijała się dalej. Sojda polecił części ludzi przejść do drugiego autobusu, aby zrobić miejsce na ciała zabitych. Gdy wrzucono zwłoki do wozu, pojazdy ruszyły w kierunku Zrębina. Po paru minutach jazdy Sojda zatrzymał oba wozy, gdyż, jak oświadczył, "trzeba tu upozorować wypadek i gwałt na Krystynie". Po wyniesieniu zwłoki ułożono w rowie, po czym Józef Adaś najechał na nie autobusem. Część świadków wyszła w tym czasie z wozu i z niedowierzaniem obserwowała poczynania zbrodniarzy.

Kiedy zwłoki zostały zmiażdżone ostatecznie, Sojda zapędził wszystkich do autobusu i zagroził, że jeżeli opowiedzą komukolwiek o tym, co się tu stało, podzielą los Kalitowych dzieci. Dla pewności polecił im uklęknąć w autobusie i złożyć przysięgę. Z kieszeni wydobył różaniec i kazał powtarzać, że "to co się stało, każdy za tajemnicę weźmie i będzie trzymał tylko dla siebie". Potem dawał do ucałowania swój krzyżyk, medalik i obrazek święty. Każdemu, kto to uczynił, nakłuwał palec agrafką i odciskał krwawy ślad na kartce papieru, aby przysięga nabrała mocy. W tym czasie zięć Sojdy przywiózł teczkę wypchaną pieniędzmi, które Sojda rozdawał wśród obecnych. Niektórym trafiło się nawet po 20 tysięcy złotych. Ludzie zachowywali się przy tym jak ogłupiali, pomimo wypitego alkoholu byli obezwładnieni ze strachu, ale na długo każdy zapamiętał, że przyrzekł niczego nie wydać. Sojda obserwował ich bacznie i nabierał pewności, że za pieniądze kupił ich sumienia. Mógł więc spokojnie bawić się w doradztwo. "Ludzie - mówił - trzeba tera jechać tym drugim busem do Połańca i przyłączyć się do stojących w kościele, żeby wiedzieli, że byliśta cały czas na pasterce, a autobus Felka zostanie tu w rowie". Usłuchali go i na około 10 minut przed końcem nabożeństwa w Połańcu śpiewali z innymi "przybieżeli do Betlejem pasterze...". Kilku, a wśród nich Henryk Witek, załapało się jeszcze na pasterkę w innym kościele, w Buszowej, aby mieć alibi, że tej nocy nie byli w ogóle w Połańcu. Na miejscu zbrodni pozostali jeszcze Sojda, Adaś i Kulpiński, którzy ułożyli ciało Krystyny za autobusem i obnażyli ją dla stworzenia pozorów, że została zgwałcona i zbezczeszczona. Po tych zabiegach Sojda i Kulpiński oddalili się, a Adaś jeszcze przez jakiś czas pozostał przy zwłokach.

Po zakończeniu nabożeństwa w Połańcu część świadków znająca tajemnicę tej Nocy, kiedy to anioł objawia pasterzom Nowinę, powróciła do autobusu, aby dojechać do swoich domostw. Na parking przyszedł też Feliks Stefaniak i udając zdenerwowanego szukał swojego wozu, po czym wobec zgromadzonych oświadczył, że pewnie ktoś zrobił mu kawał i ukradł jego pojazd. Gdy zebrało się więcej ludzi, autobus Wysockiego ruszył do Zrębina. Po kilkunastu minutach dojechali do porzuconego w rowie Sana. Udając zainteresowanie tym, co to się niby tu stało, Wysocki zatrzymał pojazd i ze Stefaniakiem wyszli na zewnątrz. Inni też opuścili autobus. Stefaniak wszedł do swojego wozu i próbował go uruchomić, ale bez skutku. Ktoś zauważył leżącą za wozem kobietę, ale na nikim nie zrobiło to wrażenia, nikt nawet nie zainteresował się, czy żyje. Jedynie Stefaniak pochylił się nad ciałem, ale tylko po to, aby sprawić wrażenie, że widzi tę sytuację pierwszy raz i nie wie, co tu się wydarzyło. Obok leżącego ciała ktoś znalazł damską torebkę, ale nikogo nie obchodziło, co w niej jest, bo przecież wszyscy dobrze wiedzieli, kto leżał na szosie. Wysocki zadecydował, że należy o tym zdarzeniu powiadomić milicję. Poparł go Stefaniak, bo przecież to jego wóz utknął w rowie. Wyprosili więc ludzi z autobusu i powrócili do Połańca. Dotarli tam około drugiej w nocy. Obok posterunku zatrzymali dwóch funkcjonariuszy. Stefaniak powiedział im, że przyjechał autobusem do Połańca, aby zabrać żonę, która była na pasterce. Wóz zaparkował na ul. Zrębińskiej i udał się do kościoła. Gdy wrócił z żoną, wozu już nie było. Pomyślał, że ktoś zrobił mu kawał i dlatego zabrał się z Wysockim, aby zobaczyć, czy autobus nie stoi porzucony gdzieś na drodze. Gdy dojeżdżali do Zrębina, zauważył w rowie swój pojazd. Obok niego leżało jakieś ciało, chyba kobiety. Była obnażona i dlatego sądzi, że chyba ją zgwałcono.

Funkcjonariusze niezwłocznie zawiadomili o wypadku komisariat MO w Staszowie i pojechali na miejsce zdarzenia, aby zabezpieczyć ślady przestępstwa.

Kiedy wokół sprawców tego mordu zaciskała się powoli pętla, imali się przeróżnych form wyegzekwowania złożonej przez świadków przysięgi. Do Prokuratury Wojewódzkiej wpłynął anonim następującej treści: "Zwracam się do prokuratury z prośbą, a zarówno z upomnieniem o zwrócenie uwagi matce zabitych o powołanki za ludźmi, którzy nie mają nic wspólnego z wypadkiem, tylko są niewinnie wkopane (...). Matka zginie tak, jak zginęły jej dzieci, to było upomnieniem dla nich wszystkich, dla całej rodziny. Proszę ją upomnieć, i to jak najszybciej, bo nie doczekają obydwie z mężem rozprawy sądowej (...). I nawet nie będą wiedzieć jak ktokolwiek dostał. Proszę tę sprawę rozstrzygnąć jak najszybciej i proszę ją o to jak najszybciej upomnieć, bo będzie straszna tragedia". Gdy to nie pomogło, Sojda organizował przysięgi religijne. Zwoływał na nie ludzi, kazał im klękać, a sam stawał na środku izby z krzyżem w ręku. Światło wtedy gasił, a cała "impreza" odbywała się przy zapalonych świeczkach. Gdy odebrał przysięgę, dawał krzyż do całowania, wręczał medaliki i pieniądze. Powtarzał wszystkim, aby "musowo w razie milicji nikt do niczego się nie poczuwał". Ludzie chodzili z tą tajemnicą przez wiele miesięcy, jeden stracił nawet zmysły z powodu tego, że widział, a nie mógł mówić, chciałby zniszczyć zbrodnię, a zbrodnia zniszczyła jego.

Wszyscy bali się, "oby ze strony Sojdy i jego ludzi nie napatoczyć sobie dużej złości, bo dopóki bandyt na wolności, trzeba być ostrożnym". Wiedzieli świadkowie tej nocy, że "z takimi, co dzieci wybili, to nie zabawa". Wątpiący zaś w moc Sojdów otrzymywali anonimy z pogróżkami. Pewien mieszkaniec Zrębina znalazł kiedyś rano list: "coś spróbujeta powiedzieć, to pójdzieta z dymem". Natomiast ci, którzy zaczęli coś mówić, bali się wychodzić z domu po zachodzie słońca, a i niemało nasłuchali się od sąsiadów: "wy głupie, odwołajta zeznania, trzeba ratować honor, powiedzą że my barany, wszystko widzieli, całe to mordowanie i nic się nie sprzeciwili, jeszcze przysięgali w autobusie na krew. Co sobie o nas świat pomyśli, jak to wszystko pójdzie w telewizję".

Główny atak sprawców, będących ciągle na wolności, dotykał jednak Kalitów. Socha mówił do Kaliciny: "patrz głupia kobieto, jak mi się z twoich dzieci chce śmiać", a Kulpiński nazwał ją "głupią matką" i odgrażał się, że z "wami niedługo się też obłatwię". Kiedy zaś nieszczęsna kobieta nie wytrzymała, dobiegła do nich i w oczy im wypaliła: "bandyci, to wy mi pewnie dzieci moje zamordowaliście", chcieli ją poturbować. Postawa Kalitów szukających po wsi prawdy o wydarzeniach tej nocy zagrażała rodzinie Sojdów, a kiedy wreszcie aresztowano pierwszego z nich, Józefa Adasia, nastała wrogość nie do wysłowienia. Jednocześnie strach zajrzał Sojdzie w oczy, rzucił więc wszystko na jedną szalę, aby go od siebie odpędzić. Zaproponował 100 tysięcy złotych za prowadzenie śledztwa w kierunku wskazanym przez niego. Wyjechał z rodziną do klasztoru na Jasnej Górze, gdzie zamówił mszę na intencję odnalezienia sprawcy i za Józefa Adasia, żeby jak najszybciej do domu powrócił. Zakupił sporo medalików, które potem wręczał świadkom z życzeniem, "oby ich Matka Boska broniła". Nagrał na taśmie wypowiedź jednego ze świadków, że na miejscu odnalezienia zwłok nie widział Adasia, lecz Stefaniaka, a następnie nagranie to zawiózł do prokuratury. Wysłał do Prokuratury Generalnej ludzi ze skargą na funkcjonariuszy milicji rzekomo wymuszających zeznania. Wręczał świadkom pieniądze, aby zeznawali, że sprawcą zabójstwa jest Ryszard Stefaniak. Napadał też w nocy na świadków i przystawiał im nóż do gardła, grożąc śmiercią w razie zdradzenia tajemnicy.

Jednym z odpornych na poczynania Sojdy był Leszek B. Poszedł więc na milicję, "wyspowiadał się" i mógł odtąd oddychać jak człowiek. Krystynę znał osobiście, chodził z nią do szkoły, była w jego ocenie całkiem fajną panienką. Największe pretensje do Sojdy i Adasia miał o to, że na tak uczciwej dziewczynie mieli śmiałość pozorować gwałt, że rozebrali ją na tym mrozie, jakby chcieli powiedzieć: patrzcie, czego ona tam nie ma. I bez tego wszyscy wiedzieli, że nie zdążyła jeszcze urodzić, i to było przede wszystkim widać.

Potem znalazło się więcej odważnych, którzy powiedzieli: stop! dość tych kołomyjek, zamętu, trzeba wreszcie karty wyłożyć na stół. Ale kiedy już wydawało się, że stopniowo pryska "zmowa milczenia", mniej wytrzymali odwoływali wcześniejsze zeznania, mętlik stawał się okropny i natworzyło się wiele nowych supłów do rozplatania. Pierwsza odwołała zeznania Zofia B., która Krystynę wywołała z kościoła. Kiedy zamykano śledztwo, pod kluczem był już nie tylko Adaś, ale dobili do niego: Kulpiński, Socha, Witek, a przede wszystkim Sojda. Adaś nie rozumiał "o czym śledcze go pytają, przecież o 23.00 już spał i żona na pewno to czuła". Sojda prawie do północy patrzył w telewizor, może nawet powiedzieć o jednej takiej, co była w chuście i na środku ekranu śpiewała. Kulpiński i Socha byli po prawdzie na pasterce, ale kulturalnie wracali do domu, bo trzeba szacunek oddać nocy, podczas której nawet zwierzęta gadają ludzkim głosem. Jedynie Witek zapomniał się i powiedział prawdę, ale jeszcze przed zakończeniem śledztwa wszystko odwołał.

Prokurator był innego zdania. W akcie oskarżenia zarzucił Sojdzie, Adasiowi, Sosze i Kulpińskiemu, że "w dniu 25 grudnia 1976 r. w Zrębinie woj. tarnobrzeskie, działając wspólnie w zamiarze pozbawienia życia Stanisława i Krystyny Łukaszków oraz Mieczysława Kality, po podstępnym wywołaniu ich z kościoła w Połańcu, udali się za idącymi w stronę Zrębina i po dojechaniu do nich potrącili Mieczysława samochodem fiat 125 p, a następnie zaatakowali Stanisława i Krystynę, zadając im ciosy kluczem do kół autobusowych w okolice głowy, oraz przejechali samochodem Stanisława, Mieczysława i Krystynę, przy czym Jerzy Socha i Stanisław Kulpiński uniemożliwiali również udzielenie pomocy atakowanym, w następstwie czego Krystyna doznała złamania czwartego kręgu szyjnego i rozległego złamania kości czaszki, Stanisław - złamania kości czaszki z wgnieceniem do mózgu, Mieczysław - rozległego złamania kości czaszki ze zmiażdżeniem i stłuczeniem tkanki mózgowej".

Henrykowi Witkowi zaś prokurator zarzucił, że w tym samym czasie i miejscu udzielił mordercom pomocy w zabójstwie Krystyny, Mieczysława i Stanisława w ten sposób, że w czasie atakowania pokrzywdzonych uczestniczył w pościgu za Krystyną i w momencie zadawania ciosów w okolicę głowy oświetlił ją latarką elektryczną oraz przenosił ofiary w inne miejsce w celu najechania kołem autobusu.

Proces rozpoczął się w listopadzie 1978 r. i nim zapadł wyrok minął rok. Już na samym początku rozprawy, kiedy jeszcze na sali nie było sędziów, Sojda z ławy oskarżonych zagadnął na głos Kalitową: "a jak się będziesz czuć Zdzisia, gdy ja wyjdę z więzienia". To na pozór niewinne pytanie zdradziło taktykę oskarżonego, nadawało ton całej rozprawie i było ostrzeżeniem dla świadków, którzy odważyliby się zdradzić tajemnicę, że oskarżeni najprawdopodobniej wyjdą na wolność i co wtedy... Sojda nie przewidział jednak, że wzmoże to czupurność biednej Kaliciny, zrodzi jej nieufność dla każdego dowodu i każdego świadka, że sprawi, iż będzie walczyć o ukaranie zabójców swoich dzieci z niewiarygodnym uporem i stanowczością. "Nie popuszczę - mówiła - żeby one oskarżone zostały wolne, bo wyjdzie na to, że wypadek się zdarzył". Oskarżeni Sojda, Adaś, Socha i Kulpiński na pytanie sądu, czy przyznają się do winy, jak również na inne towarzyszące temu pytania odpowiadali krótko: "nie oświadczam". Jedynie oskarżony Witek, jakby chciał nawiązać dialog z sądem, podał, że nie przyznaje się do winy, bo tej nocy był na pasterce w Buszowej, ale dlaczego zmienia swoje wyjaśnienia, to tego już nie wie, bo "jestem niedorozwinięty i nie mam takiego dogadania".

W toku rozprawy przesłuchano kilkudziesięciu świadków. Już pierwsze zeznania wykazały, że sprawdzała się krążąca wypowiedź "będziemy godać, że w śledztwie nas przymuszali do zeznań, a przed sądem podamy wersję, że nic nie widzieliśmy, gdyż zamknięta gęba to gęba bezpieczna". Sąd dwoił się i troił, odbierał przysięgi, odczytywał zeznania ze śledztwa, pytał o przyczyny rozbieżności zeznań, a kiedy świadkowie bezczelnie odmawiali zeznawania lub kręcili - upominał, przywoływał do porządku, groził karami. Gdy i to nie odnosiło skutku, posypały się kary pieniężne i areszty. Siedziały nieraz całe rodziny - za fałszywe zeznania, za uporczywe uchylanie się od składania zeznań czy za nakłanianie do fałszywych zeznań. Bywało, że konfrontowano matki z dziećmi: "Mamusiu, jak ty możesz tak kłamać" - pyta dorosły syn, "Synku, to tobie się w głowie psuje", "Nie - nic mi się w głowie nie psuje, tam wszystko gra, porządek tam". Nieraz przynosiło to efekt: "Mówię teraz prawdę, trochę z siebie, a trochę z dzieci (...), bo wstyd, dzieci pierwsze zeznały, a matka skrywa (...)." Ci, co zrozumieli wreszcie, że to nie zabawa w sąd, a sąd najprawdziwszy, że oskarżeni niewarci są, aby za nich siedzieć w pudle, odkrywali tę prawdę, brutalną i ciężką. Wieś nieprędko to zaaprobowała - tych, co zeznawali, wyzywano od niezdrowych, brudasów, ślepych i "innych gorszych postrzelonych na cały mózg". Jeden ze świadków przyznał dziennikarzowi, że "jego matka od tej sprawy zmarła na serce, babcia ma lat 80 i tylko kawałek zdrowego serca, tacie popsuł się pęcherz, a on siwieje, bo wszyscy od niego się odwrócili i na wsi nie ma dla niego miejsca".

Całe zło rodziło się w rodzinach oskarżonych. Podtrzymywały one atmosferę z sali sądowej, że oskarżeni i tak nie będą odpowiadać, bo "przez Warszawę i pieniądze sprawę się wygra". Uczyły jak tłumaczyć zmianę zeznań - najlepiej zwalać na milicję. Na początku bywały takie zeznania: "(...) jeśliby wszystko spamiętać, to nie wiem, jaką by trzeba mieć głowę, ja nie jestem szkolony, obywatel władza śledcza sam pisał protokół, a ja tylko podpisałem". Nie krępowała ich też powaga sądu. Żony Sochy i Kulpińskiego wygrażały świadkom, a ojciec Kulpińskiego wyzywał zeznających od chamów. Udzieliło się to nawet ich dzieciom. Kuzyn oskarżonego Adasia kopnął w twarz Tadeusza Stefaniaka za to, że jego brat złożył obciążające zeznania. Gdy przybywało świadków odwołujących zeznania ze śledztwa, wielu cieszyło się, że "idzie na nasze", że oskarżeni będą uniewinnieni. Opinia społeczna była jednak podzielona. Podczas wizji lokalnej przeprowadzonej przez sąd na miejscu zdarzenia jedni ubolewali nad losem aresztowanych, inni zaś krzyczeli: "wyprowadzić ich z więźniarki, bo chcemy ich tu powitać", "zostawcie nam bandytów na 15 minut to będzie po sprawie", "ciemne chłopy ze wsi, a już 3 lata wodzą uczonych prokuratorów i sąd".

Oskarżeni ciągle jeszcze byli pewni swego. W przerwie rozprawy Sojda powtarzał, że nie ma do czego się przyznać, a przez te wszystkie ceregiele to tylko schudł i nic więcej. Do rodziny Rojów i Kalitów nic nie ma, to "Rój przecież ostrzegał mego tatusia przed łapanką niemiecką i bawiłem się na weselu jego wnuczki, jakże bym więc dziadkowi taką kobrę z wnuczkami odegrał. To wszystko to sprawka Stefaniaków, a na mnie spada jeno zemsta, czas więc by sąd spojrzał na to jak na życie, a nie jak na kobrę. Wiem, że teraz ci, co fałszywie mnie obciążyli, nie wycofają tego, bo siedzieliby za fałszywe zezna nie i płacili za krzywdę rodu Sojdów, i dlatego jadą na mnie".

Kiedy sąd spytał Sojdę, co myśli o tym, że niektórzy świadkowie jednak go obciążają, wypalił wprost: "co tu powiedzieć, jak to wszystko jest namowa, to gazety namawiają świadków".

Kulpiński i Socha marzyli o wolności, bo mogliby "pokończyć parę zawodowych kursów, a tu siedzą niewinnie". Kulpiński uważał, że "to wszystko to komedia, ukrzywdzą tylko moją rodzinę, a świadkowie liczą tak: jak zaśpiewają tak jak chce sąd, to wyjdą na wolność i dlatego śpiewają i gdzie tu jest sprawiedliwość. Zapominają, że człowiek powinien mieć czułość do człowieka".

Socha "pod celą" doszedł do tego, że "ustalić prawdę tamtego zdarzenia to lepiej worek soli wylizać i najlepiej niech każdy za siebie odpowiada. A w ogóle to wplątali mnie przez zazdrość, bo tata kupił mi samochód, obym życie miał na medal, i mam medal - siedzę za darmo".

Adaś rwał się do ukończenia budowy domu, bo "może tak przyjść, że zanim wyjdę na swobodę, to ściany od piętra już się zarysują. Szkoda, że nie przyznałem się do zrobienia wypadku, dziś nie byłoby tego przedstawienia". Witek zaś miał ponoć problem, dlaczego jego "ręce robią się takie fioletowe".

Kalicina jeździła na każdą rozprawę przez cały rok, pilnowała każdego słowa, do każdego miała pytanie. "Ja już naprzód te ich wypowiedzi przeczuwam, w domu przemyślam i jestem przygotowana". Nie dość, że była przeraźliwie pokrzywdzona, to jeszcze nadenerwowała się w sądzie, "oby oskarżeni uszanowali jej żałobną prawdę". Co poniektórzy odradzali. "Kalitowa - mówili - po co ci to, przecie dzieci z piachu i tak się nie podniosą", ale ona stawiała na swoim, bo do końca nie mogła zrozumieć, że tylu ludzi widziało ten mord, a nikt nie pomógł jej dzieciom, i pytała, "czy wam wszystkim ze strachu władzę we łbach i rękach odjęło, a w śledztwie gęby pomurowało, czemu nikt z was nie poddał otuchy, żeby tych sojdowych rozedrzeć na strzępy". Tłumaczyli się, że "mieli wypite" i choć "jak mordują, to człowiek zawsze trzeźwieje, ale jest tez bardziej niewładny, bezruchomy jakiś, Sojdy my sie bali i strach nas znieczulał, mózg nam mroził i ręce".

Kalitowa miała wyrobioną opinię o "królu Zrębina". Pytana w sądzie zeznała, że Sojda miał "odporny charakter, mógł sobie odrzynać rękę i nogę po kawałku, oby się tylko stało na jego". Był też mściwy. Gdy mu "pies zjadł kury, to chciał psa kroić i te kury dostawać". I wyrafinowany był, "na pogrzebie dzieci niósł trumnę i ludzie wiedzą, na którym ramieniu". Uchodził za człowieka wszechmocnego - "po wsi gadają, iż Sojdy mają wszędzie obłatwione i im nikt nic nie zrobi, one mają gruby portfel" - oraz za znawcę w urzędach, "bo za ławnika zasiadał po sądach, to prawo on zna i z nim nikt nie wygra". Słynął też z religijności, różaniec nosił na szyi, dźwigał "chorągwie i księdza pod rękę prowadzał, a po aresztowaniu Adasia ludzi z kościoła wygnali, bo Sojda miał się w głos spowiadać".

Wacław Kalita towarzyszył żonie w jej wyprawach do Sandomierza, siedział z nią na pierwszej ławie i nieruchomo wpatrywał się w twarze morderców. W środku wszystko w nim było jeszcze ciepłe, wrzało z tej złości i niemocy, a na zewnątrz był jak wygaszona przed chwilą świeczka.

Kiedy na moment zapomniał o stracie dzieci, w myśli dodawał, ile to już się wykosztował przez ten cały bałagan na te dojazdy do województwa, na nowe trumny po ekshumacji, na przenoszenie zwłok, grobowiec i świeczki na trzy mogiły.

Inaczej cierpiały rodziny oskarżonych. O tym, co przeszła, matka Witka nie chce mówić: "całe dni kotłuje się to wszystko w głowie, dopiero na noc żal człowieka popuszcza, w głowie się poluzuje i jak świta człowiek zaśnie". Syna wspomina dobrze: "nie był on żaden chuligan, a to, że popić lubił, to prawda, tyle że na nogę nikomu nie wszedł, chętny do pracy był i jakiś lepszy widok wychodził już z tej nędzy, a tu masz, taki szkopuł i taki wstyd".

Żona Kulpińskiego uskarżała się, że wyzywają ją od Zakrzewskich, że krowę przebili widłami, a koledzy syna grożą, że będzie z nim to samo, co z Mietkiem wtedy pod autobusem.

Kiedy wreszcie sąd doszedł do przekonania, że sprawa ponurego mordu została dostatecznie wyjaśniona, w 109 dniu rozprawy udzielił ostatniego głosu stronom.

Prokuratorzy Jacek Świercz i Franciszek Bełczowski przez 5 godzin trzymali wszystkich w napięciu, nim zażądali dla Sojdy, Sochy, Adasia i Kulpińskiego łącznej kary śmierci, a dla Witka - kary 15 lat pozbawienia wolności. Prokuratorzy przypomnieli, że polską tradycją jest, iż w wieczór wigilijny człowiek człowiekowi wiele przebacza, a nawet obcy składają sobie życzenia, tymczasem oskarżeni, spośród których część była spokrewniona z ofiarami, zemścili się na niewinnych dzieciach Kalitów. Jeszcze na parę godzin przed zbrodnią matka życzyła Mieciowi dużo piątek, a gdy dorośnie - wymarzonych podróży zagranicznych, Krystynie udanego porodu i pociechy z maleństwa. Oskarżeni to wszystko zburzyli.

Prokuratorzy rozprawili się też ze wzniesionym przez Sojdę murem milczenia, który podpierał wymuszanymi przysięgami, groźbą i łapówkami. W sumie wydał na to około pół miliona złotych. Tym bardziej więc - mówił prokurator - zasługuje na wyróżnienie i pochwałę czternastoletni Stasio, który już drugiego dnia po zbrodni, pod oknem oskarżonego Adasia krzyczał: "bandyto, to ty zamordowałeś Kalitów (...)", oraz postawa jego rodziców, najbiedniejszych we wsi ludzi, którym Sojdowie za milczenie obiecywali pieniądze, kupno mebli i krowę, a oni mimo to pouczali syna, aby przed sądem mówił tylko to, co widział.

Potem przemawiali dwaj pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych (czyli Kalitów). Licząc się z tym, że obrońcy będą podtrzymywali wersję, iż Kalitowie zginęli w wypadku, zauważyli, że świat nie zna jeszcze takiego pojazdu, który podczas kolizji rozbierałby ofiary w dwóch przeciwnych kierunkach, a przecież tak właśnie stało się z Krystyną. Pełnomocnicy pytali też, gdzie my żyjemy, skoro zrębinianie wiedzą z telewizji o podboju kosmosu, ale w autobusie dają sobie przekłuwać palec agrafką. Na końcu swoich przemówień poparli oni wnioski prokuratorów co do winy oskarżonych i co do kary za tę zbrodnię.

Ostatnią nadzieję oskarżonym chcieli dać ich obrońcy. Za pewną uznali jedynie śmierć trzech osób, bo "reszta to same wątpliwości". Zakwestionowali przede wszystkim wiarygodność ludzi, którzy raz po raz zmieniali swoje zeznania, a dopiero po aresztowaniu przyrzekali, że powiedzą prawdę. Mieli też zastrzeżenia do innych dowodów; skoro: nie zabezpieczono śladów na miejscu zdarzenia, skasowano autobus przed jego dokładnym obejrzeniem, a szereg protokołów z przebiegu czynności procesowych zawiera uchybienia procesowe i formalne. Zdaniem mecenasa Zbigniewa Dyki, orzekając w każdej sprawie, trzeba stać na twardym gruncie dowodów, a w tej sprawie grunt ten jest wyjątkowo grząski i choć Temida ma przepaskę na oczach, to jednak musi być krytyczna. Do takiej też oceny zachęcał on sąd, twierdząc, że "bardziej wiarygodne wydaje się to, że osoby zmarłe powstaną z grobu, niż to, że ich śmierć miała taki przebieg jak przedstawiono na rozprawie". Obrońcy wnieśli zgodnie o uniewinnienie swoich klientów," bo dziwni to musieliby być mordercy, którzy planując zabójstwo zabierają na jego świadków kilkadziesiąt osób, w tym ormowca, wiejskiego aktywistę i kobiety, (...) bo dziwni byliby to mordercy, którzy od początku planowaliby, iż milczenie świadków trzeba okupić blisko półmilionem złotych".

Po przemówieniach obrońców po sali przeszedł szmer. Czyżby - myśleli Sojdowie i ich świta - "rzeczywiście szło na nasze". Nawet Kalitowie zwątpili.

W ostatnim słowie Jan Sojda poprosił sąd o umożliwienie powrotu do domu, aby w najbliższą Wigilię połamać się z rodziną opłatkiem. Józef Adaś stwierdził, że nie zasłużył sobie na żaden wyrok i prosi o uniewinnienie. Jerzy Socha prosił sąd o zwolnienie do domu. Stanisław Kulpiński oświadczył, że jest niewinny, ma dzieci i żonę i chce wrócić do domu. Henryk Witek poprosił Wysoki Sąd o uniewinnienie.

W oczekiwaniu na wyrok ludzie różnie mówili, ale mówili też, że oskarżeni nie uronili ani jednej łzy, nie okazali ani cienia żalu i skruchy, byli twardzi, bez serca, jak wtedy w pasterkę, gdy wołanie dziecka o pomoc przerwali zmiażdżeniem mu głowy.

Dyskusje i posiane przez obronę wątpliwości przerwał sędzia Marek Maciąg, który odczytał wyrok. Oskarżeni Sojda, Socha, Adaś i Kulpiński skazani zostali na karę śmierci, a oskarżony Witek na karę 5 lat pozbawienia wolności.

W ustnych motywach wyroku stwierdzono, że ten ponury, mroczny proces wymierzony był nie tylko przeciwko skazanym, ale i przeciwko wsi Zrębin. Oskarżeni mogli nie składać wyjaśnień, to przecież ich prawo, które w procesie w pełni uszanowano, ale żeby mieszkańcy wsi milczeli - mówił sędzia Maciąg - tego pojąć nie sposób. Takie zachowanie jest przecież przestępstwem i choć utrudniło ono ustalenie prawdy, to jednak nie uniemożliwiło ustalenia roli oskarżonych w tej makabrycznej zbrodni. Co zaś się tyczy zagadnienia wysokości kary, to sąd nie dopatrzył się wobec oskarżonych jakichkolwiek okoliczności łagodzących.

W pisemnym uzasadnieniu wyroku stwierdzono na ten temat: "(...) wprawdzie oskarżeni nie byli dotychczas karani, bo wobec Jana Sojdy nastąpiło zatarcie skazania, jednakże fakt ten nie mógł stanowić okoliczności łagodzącej, podobnie jak i dobre stosunki rodzinne wszystkich oskarżonych. Inne było bowiem ich postępowanie w kręgu własnej rodziny, zaś inaczej odnosili się oni do pozostałych osób. O ile bowiem Jan Sojda, Stanisław Kulpiński czy Jerzy Socha byli dobrymi mężami i ojcami, o tyle ich zachowanie wobec innych nosiło cechy bezwzględności i braku poszanowania godności osobistej innych ludzi. Sytuacja rodzinna nie mogła również stanowić okoliczności łagodzącej z uwagi na działanie podjęte również i przeciwko nieletniemu (...). Zabójstwa dokonali oni w wyjątkowo bestialski sposób. Zabijanie bowiem Stanisława Łukaszka na oczach jego nieletniego szwagra, czy wreszcie najeżdżanie Jerzego Sochy naprowadzanego przez Jana Sojdę na bezbronne i wzywające matki dziecko, z takim wyliczeniem, by koła samochodu przetoczyły się przez jego główkę, nie mieści się w normalnych kategoriach moralnych. Tym większej wymowy nabiera fakt, że przecież biorący udział w zabójstwie oskarżeni byli kochającymi swe dzieci ojcami, a samochód Jerzego Sochy obciążony był przez żony oskarżonych, które były matkami małych dzieci. Dopuścili się oni również zbezczeszczenia zwłok przez najechanie na nie autobusem, celem zatarcia śladów zabójstwa, a dodatkowo obnażyli zwłoki Krystyny. Obnażenie to miało dodatkowy aspekt w postaci poniżenia jej nawet po śmierci. Jest to tym bardziej naganne, że oskarżeni doskonale wiedzieli, że znajduje się ona w zaawansowanej ciąży (...). Działali przy tym oskarżeni pod wpływem alkoholu (...). Swym postępowaniem doprowadzili oni do powstania (...) wyjątkowo szkodliwej społecznie atmosfery nieposzanowania prawa i lekceważenia tak organów ścigania, jak i wymiaru sprawiedliwości oraz przyczynili się do powstania w miejscowym społeczeństwie przekonania o bezsilności wymiaru sprawiedliwości wobec przekupstwa i przestępczej zmowy świadków (...). Niezbędne więc było orzeczenie takiej kary, która spełniłaby również funkcję społeczno-prewencyjną w miejscowym środowisku (...). Wszyscy oskarżeni są już ludźmi posiadającymi znaczne doświadczenie życiowe i w pełni ukształtowaną osobowość, której nie można by zmienić w trakcie odbywania kary pozbawienia wolności (...). Wszyscy oskarżeni wykazali brak jakiejkolwiek skruchy, a ich zachowanie w toku procesu wykazało wyraźnie, że nawet okres pobytu w areszcie nie spowodował u nich żadnych refleksji nad popełnionym czynem i nie wpłynął na zrozumienie przez nich niewłaściwości dotychczasowego postępowania (...). W tej sytuacji za jedyną współmierną karę (...) sąd uznał karę śmierci (...)."

Po zakończeniu ustnych motywów, gdy publiczność opuszczała salę, Sojda krzyczał: "ludzie zostania z Bogiem, odchodzimy i nie wiemy, kiedy wrócimy." Większość się jednak pocieszała, że "już nas nie najdą, już my się od nich uspokoili".

Sąd Najwyższy wyrok Sądu Wojewódzkiego utrzymał w mocy. Uzasadniając to, sędzia Jan Pustelnik wywodził: "(...) są jednak czyny, są okoliczności dokonania tych czynów, które swoim bestialstwem przerastają wszystko. Bywa, że sprawiedliwość domaga się ceny, jakiej nikt nie jest w stanie zapłacić, nawet gdy płaci cenę własnego życia (...)."

Wyrok ten, choć już prawomocny, nie utrzymał się jednak, bo Rada Państwa skorzystała z przysługującego jej prawa łaski i zamieniła karę śmierci orzeczoną wobec Jerzego Sochy i Stanisława Kulpińskiego na kary po 25 lat pozbawienia wolności.

Karę śmierci wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia wykonano.

Kalitowie osiągnęli więc sprawiedliwość, ale ziemia nie zwróciła im dzieci.

Długo jeszcze potem z niedowierzaniem mówiono o tej sprawie, pytano, czy to możliwe, aby tacy ludzie żyli między nami i byli do tego normalni. Jan Sojda w chwili czynu miał 58 lat, Józef Adaś - 24, Jerzy Socha - 29, Stanisław Kulpiński - 28, a Henryk Witek - 25. Zdaniem biegłych psychiatrów wszyscy oskarżeni byli zdrowi psychicznie.

"W Zrębinie był jeden rolnik - mówił naczelnik gminy - który chwycił trend nowoczesności, to Jan Sojda. Zawiodłem się na nim, nie mógłbym na poczekaniu wymyśleć czegoś złego na Sojdę. Wszędzie on pierwszy (...)." Tymczasem stało się z nim tak, jak sam wykrakał: "ta krew nie urodzonego dziecka jeszcze się odezwie, to dziecko nie urodzone jeszcze się upomni o sprawiedliwość". Tylko Wacław Kalita nieraz się zamyśli, czy gdyby w tamtą wigilię był z rodziną, doszłoby do tej tragedii?


no i trochę do poczytania:
TUTAJ, TUTAJ, oraz TUTAJ
 
 
Antlion 


Dołączył: 12 Paź 2013
Posty: 1407
Skąd: Sopot

Medale: Brak

Wysłany: 2015-09-02, 16:17   

 
 
widzu 
Junior Admin
To co wpiszesz, będzie pod twoim nickiem.


Wiek: 2 k
Dołączył: 25 Lis 2013
Posty: 22221
Skąd: Village killed by planks

Medale: 14 (Więcej...)

Wysłany: 2015-09-02, 16:38   

_________________
Tekst podpisu:
Podpis - dozwolona ilość znaków: 3000
 
 
Marcin55522 
Loża Szyderców


Wiek: PNE
Dołączył: 18 Wrz 2014
Posty: 3511
Skąd: Jestem?

Medale: 2 (Więcej...)

Wysłany: 2015-09-02, 17:44   

tl;dr :-D
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Czy wiesz, że...

Strona wygenerowana w 0.199 sekundy. Zapytań do SQL: 15