Był ciepły, majowy poranek... Cóż, początek historii nie jest może zbyt oryginalny. Przywodzi na myśl jakieś ckliwe historyjki z kobiecych pisemek lub, co gorsza, "harlekiny". No ale staram się trzymać faktów. A fakty są takie, że był poranek, był maj i było ciepło. W takie poranki słyszy się najczęściej, że dzień będzie wyjątkowo piękny. Biorąc jednak pod uwagę ciąg zdarzeń jaki przytrafił mi się począwszy od tej właśnie daty nie uważam go wcale za piękny. Wręcz przeciwnie. Był to najgorszy poranek w moim życiu. Ale po kolei.
Był ciepły, majowy poranek. Zatroskany powoli szedłem do pracy. Jednak to nie ona była powodem moich obaw. Myślami byłem przy mojej siostrze, a konkretnie koncentrowałem się na fakcie, że zapomniałem o jej urodzinach i będę musiał do niej przyjść z pustymi rękami. Alkohol nie wchodził w rachubę - Sandra była w ciąży i nie pozwalała nikomu pić w jej towarzystwie. Przynajmniej do czasu porodu. Wiedziałem także, że nie zdążę kupić jej nic po pracy, gdyż szwagier zapowiedział że mnie odwiezie. Psia mać. Byłem zdesperowany. Nagle, na skrzyżowaniu zobaczyłem mały sklep. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Albo przynajmniej go nie pamiętałem - do rodzinnego miasta wróciłem miesiąc temu, po pięciu latach studiów. Wszedłem do środka, lecz nic nie zwróciło mojej uwagi. Nagle dojrzałem wielkie, drewniane figurki. Przedstawiały one dwóch indiańskich wojowników oraz... coś w rodzaju ogromnego, kolczastego kameleona o dwóch różnych oczach - jedno miało żółtą, a drugie fioletową tęczówkę. Przypomniało mi się, że od czasu podróży poślubnej do Meksyku siostra miała hopla na punkcie tamtejszej kultury. Poprosiłem więc sprzedającego o ładne zapakowanie wszystkich trzech figurek. Nagle starzec odezwał się "Proszę pamiętać, żeby wszystkie trzy figurki trzymać zawsze w jednym miejscu. Pod żadnym pozorem nie wolno ich rozdzielać. Zrozumiał pan?". Pokiwałem twierdząco głową, choć puściłem jego słowa mimo uszu. Nigdy nie byłem przesądną osobą i nie zamierzałem tego zmienić przez zwariowanego dziadka z upadającego sklepiku z dziwnościami.
Przyjęcie było nawet udane, siostra bardzo ucieszyła się z prezentu, postawiła go nawet na honorowym miejscu na kominku. Wszystkie trzy figurki stały tam przez dłuższy czas, aż do chwili, gdy siostra postanowiła udekorować kominek ramkami na przyszłe zdjęcie małego Jacka. Indiańscy strażnicy wprawdzie nadal "patrolowali" kominek, jednakże sam kameleon został przestawiony na bliżej nieokreśloną półkę na przeciwległej ścianie. Nie przywiązuję uwagi do takich rzeczy, więc nawet tego nie zauważyłem. Uświadomiła mi to dopiero sama siostra, która pewnego dnia zakomunikowała mi, że figurka stwora po prostu... zniknęła. Machnąłem tylko ręką. Sandra wiecznie coś gubiła. A to klucze, a to telefon... Podzieliłem się z nią tą myślą. Roześmiała się krótkim, nerwowym śmiechem. Cały czas nabijając się z jej gapowatości wróciłem do domu.
Cztery dni później zniknęły także posążki wojowników.
Kolejne miesiące były dla mnie istnym horrorem. Moja rodzina i przyjaciele odchodzili jeden po drugim. Praktycznie nie wychodziłem z domu pogrzebowego. Chodziłem mocno przygnębiony. Nadmiar tragedii sprawił, że zacząłem zaniedbywać obowiązki służbowe. W końcu zmuszony zostałem wziąć urlop. Dyrektor poważnie zaniepokoił się o moje zdrowie psychiczne, więc zwolnienie załatwił mi od ręki, bez całego bałaganu z papierami. Nie bez ulgi wróciłem do domu i położyłem się spać.
Pierwszą rzeczą jaką zauważyłem po przebudzeniu były dwie figurki indiańskich wojowników stojących na najnowszym wydaniu lokalnego dziennika.
"Niezły żart" pomyślałem. Była godzina 10, więc byłem pewien, że Sandra odnalazła je w końcu i postawiła mi je na stole razem z dzisiejszą gazetą żeby mnie nastraszyć. To by było w jej stylu. Zresztą miała klucze do mojego mieszkania. Postanowiłem, że zadzwonię do niej po śniadaniu. Zrobiłem kawę, wstawiłem sobie jajka na twardo i rozsiadłem się z gazetą w moim ulubionym fotelu. Po czym mało z niego nie spadłem. Na pierwszej stronie opisano śmierć mojej siostry. Razem z mężem zmarła w wypadku samochodowym jadąc na porodówkę.
Kiedy oprzytomniałem na tyle, by móc jasno myśleć zacząłem płakać. Potrzebowałem z kimś porozmawiać. Niestety nie miałem z kim - ojciec od dawna nie żył, matka zmarła 2 tygodnie temu na zawał serca, wszyscy moi najbliżsi przyjaciele także nie żyli.
Spojrzałem na drewnianych wojowników. Skoro nie siostra je przyniosła to skąd się u mnie wzięły? Nagle, nie stąd ni zowąd przypomniał mi się staruszek i jego przestroga dotycząca trzech figurek. Żeby zabić czarne myśli zasiadłem do komputera. Zacząłem szukać informacji dotyczących kolczastego kameleona. Nic. Kompletnie. Zero informacji. W jakimkolwiek języku nie szukałem, ani razu nie natrafiłem na poprawny odnośnik. W końcu poddałem się i wyłączyłem Internet. Postanowiłem zasięgnąć informacji u jedynego znanego mi źródła - starego sklepikarza. Nie wiedziałem po co tak idę. Prawdopodobnie szedłem tylko dlatego, żeby nie rozmyślać o siostrze. Wiedziałem, że i tak niedługo znów będę musiał zanurzyć się w czarną torbiel rozpaczy i przyszykować Sandrze pochówek. Na razie jednak, wiedziony niejasnym przeczuciem, wychodziłem z domu w celu odwiedzenia małego, zapyziałego sklepiku, w którym ostatni raz byłem w maju.
Gdy doszedłem na miejsce okazało się, rzecz jasna, że sklepiku już nie ma. Nie zdziwiłoby mnie to, już wtedy widziałem, że sklep balansuje na cienkiej granicy bankructwa - ale gdy doszedłem na miejsce okazało się, że zniknęła cała, cholerna kamienica! Z wielkim zdziwieniem postanowiłem zapytać kioskarza stacjonującego po drugiej stronie Jako wielki fan filmów o magii oraz horrorów spodziewałem się odpowiedzi w stylu "tu nigdy nie było żadnej kamienicy". Jako racjonalista jednak ani trochę w to nie wierzyłem. Na szczęście moje paranormalne podejrzenia okazały się być mylne. Kamienica naprawdę tu kiedyś była - niestety niedawno zawaliła się grzebiąc kilku mieszkańców - w tym mojego sklepikarza - żywcem. Przypomniało mi się, że czytałem o tym w gazecie, po prostu nie dopasowałem adresu do miejsca.
Zrezygnowany usiadłem na pobliskiej ławce. Skoro dziadek nie żył zniknęło moje jedyne pewne źródło informacji. Została mi ostatnia deska ratunku - archiwa i biblioteka muzealna. Jako magister archeologii i jednocześnie kustosz miałem dostęp do najstarszych nawet druków. Musiałem tylko wymyślić jakiś powód dla którego miałem przerwać urlop.
Po kilkunastu godzinach mozolnej pracy wiedziałem dokładnie tyle samo co na początku. Byłem już zmęczony. Postanowiłem wrócić do archiwum nazajutrz. Jednakże w ostatniej chwili zauważyłem dziwną książkę - "Znane i nieznane mity i legendy Ameryki Łacińskiej", pióra Juana Carlo Di Qui-Gomeza. Pomyślałem, że zarówno publikacji tej jak i autora na pewno nie znajdę w Google. Cała sprawa robiła się coraz bardziej dziwna. Zacząłem czytać. Odpowiedź znalazłem w ostatnim rozdziale.
" Jedną z najbardziej przerażających, a jednocześnie najmniej znanych legend Majów jest przypowieść o kolczastym kameleonie. Był to bóg śmierci niepotrzebnej, bezcelowej, a także bóg zemsty i zawiści. Kiedy ludzkość stała na skraju zagłady pozostali bogowie wybrali dwójkę wojowników, którzy ujarzmili Kolczastego Kameleona. Aby szał niesfornego boga nigdy więcej się nie powtórzył zarówno samego kameleona jak i jego strażników przemieniono w rzeźby i zamknięto w głównej świątyni w stolicy. Opowieść ta pierwszy raz została spisana przez nieznanego z imienia portugalskiego żeglarza, który sugerował, iż legenda jest prawdziwa, a wymarcie miast Majów ma związek z powtórnym uwolnieniem kameleona. Wierząc jego słowom bóstwo to może przemieniać się w dowolną żywą istotę, a rozpoznać go można jedynie po żółto-fioletowych oczach. Szał śmierci uwolnionego zaś powstrzymać mogą jedynie dwaj Strażnicy, którzy powinni stale znajdować się w pobliżu zaklętego bóstwa, by nie dopuścić o powtórnego jego uwolnienia."
Oderwałem oczy od lektury. Mimo, iż zazwyczaj sceptycznie podchodzę do takich informacji zacząłem bacznie analizować ostatnie miesiące.
Doszedłem do przerażających wniosków - wszystkie osoby, które umarły w ostatnim czasie były na przyjęciu urodzinowym mojej siostry! Co więcej, dzięki swojej fotograficznej wręcz pamięci o twarzy przypomniałem sobie, że osoby z żółto-fioletowymi oczami widziałem aż za często! Na pogrzebie Adama była taka, pielęgniarz, który stwierdzał zgon mojej matki też miał takie oczy, mechanik, który przedłużył naprawę samochodu szwagra przez co musiał jechać taksówką... Wyglądało na to, że Kolczasty Kameleon mści się na osobach, które będąc zaklęty widział w swoim otoczeniu!
Zacząłem robić w pamięci listę osób. Wyszło mi na to, że zostałem tylko ja sam. Przerażony sięgnąłem pamięci - kiedy ostatni raz widziałem kogoś z dziwnymi oczami? Jedno żółte, drugie fioletowe... Kurwa mać! Przecież tak wyglądał robotnik, który o mało co nie zrzucił mi na głowę worka z cementem z drugiego piętra przed samym wejściem do muzeum! Przypomniało mi się, że robotnik dał mi swoją wizytówkę, a także drugą, z numerem telefonu jego firmy od polis. Miałem zamiar zadzwonić dziś na oba numery. Zerknąłem na wizytówki - na obu widniał mój własny numer komórki!
W panice wybiegłem z archiwum. Pobiegłem do domu. W głowie kotłowała mi się tylko jedna myśl - zabrać figurki strażników. Po drodze dwa razy o mało co nie zostałem potrącony przez samochody. Nie musiałem nawet patrzeć na oczy kierowców. Byłem ich pewien. Kolczasty Kameleon poluje na mnie.
Gdy dobiegłem na swoją ulicę mogłem zwolnić kroku. I tak nie miałem do czego wracać. Mój dom płonął. Od strażaków dowiedziałem się, że miałem szczęście - jakbym wrócił do mieszkania 5 minut wcześniej już bym nie żył. Pokiwałem głową i włożyłem ręce do kieszeni. Poczułem coś. W kieszeni siedziały figurki wojowników. Strażnicy mnie uratowali!
Kolejny miesiąc spędziłem zabarykadowany w małej kawalerce. Jedzenie przynosił mi sąsiad w wiklinowym koszyku. Zachowywałem się co najmniej dziwnie, ale bałem się o swoje życie.
Pewnego dnia jednak do moich drzwi zapukało dwóch doktorów. Domyśliłem się, że to sąsiadka z dołu w końcu spełniła swoje groźby i zadzwoniła do wariatkowa. Wtedy wpadłem na genialny plan. Upewniwszy się, że żaden z doktorków nie ma dziwnych oczu zacząłem udawać wariata. Zawieźli mnie do szpitala psychiatrycznego, gdzie przebywam do tej pory. Ogólnie nie narzekam. Jedzenie o stałych porach, spokój, cisza, a przede wszystkim, bezpieczeństwo.
Mam nawet w drzwiach specjalny wizjer i mogę sam decydować których lekarzy wpuszczam. Lekarze zdiagnozowali "zespół stresu pourazowego", a ja udaję że go mam. Byle by mnie tylko nie wypisali. Życie w tym miejscu to mimo wszystko też życie. A większe szanse na przetrwanie mam tu niż na zewnątrz. Żałuję tylko, że zabrali mi Strażników. Schowali ich do depozytu. Ale Strażnicy mnie znajdą. Tak jak znaleźli mnie i wtedy. Bardzo by mi się przydali. Bałbym się mniej. I może przestałbym mówić wtedy do siebie. To jest mimo wszystko denerwujące. Ale jak sam sobie czasem nie opowiem mojej historii to zaczynam w nią wątpić. Bo jest dosyć niezwykła. Prawda? Prawda.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
W szpitalnej toalecie doktor May szykowała się właśnie do obchodu. Był to jej pierwszy dzień w tej pracy i strasznie się denerwowała. Popatrzyła jeszcze raz na ksero harmonogramu - dziś zaczyna od wydawania leków pacjentom. Jeszcze tylko ostatnie poprawki. Przeczesanie włosów. Poprawienie pończoch. I oczywiście barwiące soczewki kontaktowe. Niektórym pacjentom mogłyby się nie spodobać jej dwukolorowe oczy. A na to nie mogła sobie pozwolić.
_________________ Tekst podpisu:
Podpis - dozwolona ilość znaków: 3000
A ja liczyłem, że na końcu poznamy tę historię wg lekarzy i nie będzie wiadomo czy gość jest wariatem czy nie
To już zależy od Twojej interpretacji. Pani doktor z dwoma różnymi oczami może równie dobrze nie być zabójczynią, dlatego właśnie historia urywa się w tym miejscu.
_________________ Tekst podpisu:
Podpis - dozwolona ilość znaków: 3000
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum